Ludzie, szczególnie kobiety, są w stanie bardzo wiele zrobić dla urody. Każdego roku przemysł związany z kosmetykami, modą czy zabiegami medycyny estetycznej generuje milionowe zyski. Wszystko w imię piękna i estetyki.
Przed laty nie było mowy o kupnie maseczki w drogerii czy wykonaniu peelingu skóry twarzy i głowy raz w tygodniu dla zachowania świetnej kondycji i blasku na naszej skórze. Ci, którzy chcieli wyglądać młodo i pięknie, musieli posługiwać się niekiedy drastycznymi środkami.
Nie wszystkie przynosiły efekt, który dzisiaj określilibyśmy, jako piękny. Wtedy jednak wyznaczało to trendy i sprawiało, że wszyscy chcieli za nimi podążać. Czy było warto? Sami oceńcie!

Domalowywanie żył dla urody
Dzisiaj wiele kobiet dla urody rusza na solarium bądź spędza godziny na leżaku, by złapać nieco opalenizny. Dzisiaj to właśnie ona jest utożsamiana z atrakcyjnym ciałem i zdrowym wyglądem. Kiedyś było wręcz przeciwnie.
Do lat 20-tych XX wieku znacznie atrakcyjniejsza od opalenizny była bladość. Ceniono ją na tyle, że robiono wszystko, by kolor kolor skóry się nie zmieniał. Alabastrowe, blade ciało było wyznacznikiem pozycji społecznej. Im jaśniejsza cera, tym wyższa klasa.
Wiele kobiet starało się za wszelką cenę podkreślić swoją bladość. Robiły to między innymi za pomocą farbek akrylowych! Domalowywały sobie niż żyły tam, gdzie te nie były wyraźne. Oczywiście wszystko w imię piękna!

Dziwna maszyna Faktorowiczna
Większość z nas kojarzy Maksymiliana Faktorowicza, choć o tym nie wie! To twórca słynnej marki Max Factor. W1932 roku mężczyzna zaprezentował dziwnie wyglądającą maszynę.
Kobiety zakładały ją na głowę, by następnie dowiedzieć się, co powinny zrobić ze swoją twarzą dla urody. Urządzenie miało ukazywać jaką część twarzy należy zatuszować, a jaką uwypuklić. W teorii brzmi jak wynalazek idealny.
W praktyce jednak maszyna była nazywana narzędziem tortur ze względu na swój nietuzinkowy wygląd i to, w jaki sposób czuła się kobieta, która miała ją na twarzy. Najczęściej korzystały z niej aktorki czy celebrytki.

Maść na wypryski
XIX i XX wiek to okres, w którym kanon kobiecej urody był bardzo drastyczny. Idealna cera miała być blada, pozbawiona jakichkolwiek przebarwień, wyprysków czy brodawek. Miała przypominać białą porcelanę.
Jednak w praktyce było to dosyć trudne, ponieważ oprócz przebarwień, które powodowało słońce czy zmiany hormonalne, od czasu do czasu na kobiecym ciele pojawiały się pryszcze. Stanowiły one zmorę dla urody ówczesnych kobiet!
Zalecano wówczas, aby tych niechcianych przyjaciół traktować… maścią zawierającą rtęć! Chyba nie musimy nikomu mówić, że choć rtęć faktycznie złuszczała pryszcze, to prowadziła też do zatrucia a niekiedy nawet do śmierci…

Glamour Bonnet
Dzisiaj, jeśli chcemy wykonać jakiś zabieg upiększający na twarz, to udajemy się do gabinetu medycyny estetycznej, kosmetyczki lub kupujemy ulubioną maseczkę w drogerii. Kiedyś było jednak inaczej – również pod względem wiedzy kosmetologicznej.
W latach 40-tych pewna kobieta skonstruowało urządzenie, które dla urody miało odciążać naszą twarz od ucisku, jakie wywierało na nią – uwaga – powietrze! Dzisiaj wiemy, jak absurdalny był to pomysł. Wtedy jednak uznano go za rewolucyjny!
Kobiety spędzały wiele godzin w szczelnym urządzeniu, które miało odmłodzić ich twarz. Rezultat był jednak właściwie żaden, ponieważ jak można się spodziewać, to nie przez powietrze na naszej skórze pojawiają się zmarszczki…

Trochę arszeniku dla urody
Jeśli poprzednie sposoby na zachowanie urody wydają Ci się być tylko trochę absurdalne, to ten z pewnością przekroczy wszelkie granice. Doktor Izrael Fels radził swoim pacjentkom, by dla urody pozbywały się brodawek za pomocą… arszeniku!
Oczywiście nie możemy odmówić mu w pełni racji. Jeśli któraś pacjentka nieco przesadziła z ilością proszku, który nasypała na swoją brodawkę, to ta zdecydowanie przestawała być zmartwieniem dla niej oraz dla jej rodziny.
Kobieta mogła po prostu umrzeć! Arszenik jest dla człowieka silnie trującą substancją i już niewielka ilość może doprowadzić do śmierci. Jednak w imię piękna wiele kobiet i tak się na to decydowało.

Dołeczki na wagę złota
Zarówno dzisiaj, jak i kiedyś, dołeczki są uznawane za symbol niezwykłej urody. Dodają kobietom wdzięki, dziewczęcości i romantyzmu. W związku z tym ktoś musiał kiedyś wpaść na to, jak sztucznie je stworzyć.
W końcu nie każda panna na wydaniu mogła cieszyć się naturalnie ich obecnością na swojej twarzy. Isabella Gilbert w 1936 skonstruowała dziwną maszynę, która miała wytwarzać dołeczki. Wyglądała ona jak drut założony na twarz.
Mimo to nie zabrakło chętnych, by móc przetestować urządzenie. Aż dziwne, że coś podobnego dla innych kobiet mogła skonstruować właśnie kobieta… Ciekawe jak duża była trwałość powstałych dołeczków.

Natłuszczanie skóry
Dzisiaj wiemy, że istnieją różne rodzaje skóry i każda z nich wymaga innej pielęgnacji. Co ciekawe, w XIX wieku również posiadano taką wiedzę. Dziwi nas jednak to, w jaki sposób z niej korzystano dla urody kobiet!
Wszystkim tym, którzy posiadali suchą cerę zalecano bowiem całkowitą rezygnację z wody! Mycie twarzy wodą oraz mydłem było uznawane za wysoce szkodliwe. Zalecano całodobowe natłuszczanie, które miało stanowić terapię szokową dla skóry.
O poranku nakładano na nią oliwę za pomocą wacika. Wieczorem – oczywiście bez zmywania oliwy – zalecano nałożenie lanoliny. Po jakimś czasie można było wrócić do przemywania twarzy wodą, ale jedynie przegotowaną, z dodatkiem gliceryny.

Podwójny podbródek to podwójny problem
Chyba nikt z nas nie chciałby mieć podwójnego podbródka – zwłaszcza, jeśli byłby kobietom i żyłby w czasach tak restrykcyjnych dla urody, jak XIX czy XX wiek. Wówczas próbowano taki defekt usunąć.
Oczywiście niemożliwe było udanie się z problemem do kosmetyczki czy do salonu medycyny estetycznej. Trzeba było radzić sobie za pomocą dostępnych narzędzi, które – choć proste w budowie – miały być niezwykle skuteczne.
W ten sposób wymyślono maszynę, która po prostu dociskała drugi podbródek do naszych kości. Dzięki temu skóra i tłuszcz miały jakby przykleić się do podbródka. Cóż, efekt był znikomy, a sam zabieg raczej z tych bolesnych.

XX-wieczne prostownice
W XX wieku wystawiano wiele szykownych bali, na których damy musiały zaprezentować się najlepiej jak potrafiły. W związku z tym przygotowania do imprezy ruszały na wiele godzin przed samym balem.
Przygotowywano suknie, wykonywano makijaże, dobierano biżuterię i oczywiście robiono fryzury! Niestety, ówcześni fryzjerzy nie posiadali narzędzi, które dzisiaj znamy. Mimo tego i tak potrafili przygotować dla swoich klientek fryzury.
Ba! Nawet prostowali im włosy. Najczęściej odbywało się to za pomocą żelazka bądź innych rozgrzanych urządzeń. W każdym wypadku struktura włosów dość mocno cierpiała, ponieważ nie korzystano dla urody włosów z żadnych sposobów ochrony termicznej…

Mycie włosów
Wydaje się, że dzisiejsze zalecenie odnośnie dbania o włosy mogłyby się nieco pokrywać z tymi z XIX wieku. Wówczas bowiem zalecano maksymalne ograniczenie mycia włosów. Dzisiaj mówi się podobnie – mycie włosów je osłabia.
Różnice pojawiają się jednak, gdy nieco zgłębimy temat. Wówczas okazuje się, że w XIX wieku dla urody zalecano dbanie o higienę włosów i jednoczesne ograniczenie ich mycia. Zamiast codziennego kontaktu z wodą zalecano czesanie.
Im dłuższe i bardziej problematyczne włosy, tym dłużej trzeba było je czesać. Jeśli mocno się przetłuszczały, to można było przecierać je za pomocą szmatki i miękkiej szczotki. W skrajnych wypadkach można było myć je raz w tygodniu.